09 stycznia 2013

W poszukiwaniu nowego Iana Curtisa, a może i całego Joy Division

















Ze względu na swoje ogromne zamiłowanie do muzyki tych czterech manchesterczyków i poczucia niedosytu, ze względu na skromną ilość pozostawionego materiału, cały czas poszukuję artystów, którzy chociaż trochę mogą zrekompensować mi brak Joy Division i muzyki jaką pozostawili na "Unknown Pleasure".

Wiem doskonale, że zespół, który zdążył przez 30 lat obrosnąć w legendę jest nie do podrobienia, ale choćby najmniejszy substytut przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Co jednak może stanowić o podobieństwie do wspomnianej grupy? Wymagań jest kilka, ja szczególnie pod uwagę biorę dwa. Na pewno jest to brzmienie wokalu – mocne, głębokie i basowe. Sprawiające wrażenie nostalgicznego, a nawet lekko posępnego. Dzięki tak charakterystycznemu głosowi kategoria ta staje się najłatwiejsza do zweryfikowania – na rynku mamy wiele wspaniałych, męskich wokali, ale tylko kilka można porównywać do głosu Curtisa. Kolejną sprawą są teksty – tu już jest nieco trudniej, bowiem lider Joy Division był „poetą” wybiegającym myślami przed czasy, w których przyszło mu żyć. Ciężkie narkotykowo-alkoholowe wizje, podlane napadami grand mal, rysują obraz zagubionego człowieka, który buntuje się wobec otaczającego go świata. Rozrywany przez rozterki kruchości ludzkiej egzystencji, bierności działania czy niezadowolenia z życia wpisywał się idealnie w dopiero co narodzoną falę Dark/Cold Wave. Obecnie ciężko odnaleźć mi zespoły, które albo mówią o ulotności życia albo pielęgnują stare, punkowe i już nieco przestarzałe hasło no future. Chociaż wielu wykonawców hip hopowych porusza wspomnianą tematykę, dostosowując ją do obecnych realiów. Wiadomym jest, że problemy są zupełnie inne, a nawet takie same. Dalej wielu z nas nie widzi swojej przyszłości w kolorach: brakuje perspektyw na dobrą pracę, cieniem na wszystkim kładzie się kryzys ekonomiczny, a i udany związek to raczej rzadkość. Myślę, że podobne sprawy szarpały dusze chłopaków z Manchesteru.

Następną kategorią jest muzyka, czyli coś czym większość z nas karmi się przed dokładnym wsłuchaniem się w tekst. Nie da się ukryć, że Joy Division nie grało skomplikowanych melodii – potwierdzeniem tego może być choćby prosty konstrukcyjnie utwór „Love will tear us apart”. Bazowali głównie na gitarze elektrycznej i basowej, perkusji oraz instrumentach klawiszowych. W pojedynczych utworach słychać wplecione dźwięki tłuczonego szkła czy pracę mechanizmu windy. Mamy tu głównie dobrze wyeksponowaną gitarę basową i perkusję, która pojawia się często jako powtarzające się sekwencje. Oszczędne dźwięki gitary elektrycznej dodają mrocznego klimatu. Łącznie daje to efekt chłodu i posępności. Być może dlatego ta nadmierna prostota i brudna stylistyka nie są zbyt popularne wśród współczesnych wykonawców. Zwrócicie uwagę na fenomen The XX – wygrali prostotą melodii i tekstów. Stworzyli muzykę pozbawioną niepotrzebnych ozdobników, ale za to bardzo piękną i kompletną. Jak się niestety okazało przy drugiej płycie było to jednorazowe zjawisko, z którego można wyciągnąć wiele wniosków. Oczywiście nie są oni w żaden inny sposób podobni do Joy Division, bo jak sami twierdzą bliżej im do New Order, których twórczością inspirowali się podczas nagrywania krążka „xx”. A jak wiadomo od New Order już bardzo blisko do Joy Division.

Znając już wszystkie wymagania, którymi kieruje się przy swoich poszukiwaniach mogę przedstawić Wam swoje typy. W pierwszej kolejności  stawiam na amerykańską, indierockową kapelę The National. Na czele bandu stoi charyzmatyczny wokalista Matt Berninger, operujący przejmującym, nieco leniwym głosem, o barwie bardzo podobnej do Curtisowej. Chłopaki grają od 1999 roku, a ja, wstyd się przyznać, poznałam ich dopiero przy odsłuchiwaniu ostatniej płyty High Violet. Kompozycje są bardzo delikatne, wyważone i pozbawione zbędnych dodatków, mimo że często usłyszycie w nich instrumenty smyczkowe czy pianino. Można pokusić się o stwierdzenie, że ocierają się o minimalizm, który stwarza charakter melancholii. Tekstowo jest różnie – w ogólnym zarysie płyta mówi, o ludzkiej egzystencji i walce, o swoje miejsce w świecie, ale nie można odnaleźć w niej przesadnego mroku. Jest wyważona. Zamieszczone są na niej utwory radosne, budujące, ale także sentymentalne i nostalgiczne, dzięki temu muzyka może wydawać się bardziej osobista, intymna. Dla mnie mistrzostwem świata jest utwór England, który podczas pierwszego odsłuchu zakłuł mnie w serce  z myślą „to jest to!”. Gdzieś, kiedyś przeczytałam, że High Violet jest powrotem do sposobu w jaki grali przedstawiciele brytyjskiego rocka, stąd może bierze się moje skojarzenie z muzyką Joy Division.

Na drugim miejscu spokojnie mogę postawić brytyjski zespół Editors. Staż grania mają nieco krótszy niż The National, ale to właśnie oni posiadają wokalistę Thomasa Smitha, którego wokal to żywa kopia Iana Curtisa. Nie mogłam uwierzyć, że takie zjawisko może mieć miejsce, ale kiedy pierwszy raz usłyszałam utwór „Papillon” popadłam w osłupienie. W tym przypadku może śpiewać o czymkolwiek, bo słucha się tego niesamowicie i chce się jeszcze więcej i więcej. Muzycznie Editors i ich ostatni krążek „This Light and On This Evening” utrzymuje się w klimatach lat 80-tych. Dużo tu dudniącego basu, gitary oraz syntezatorów (momentami aż do przesady). Tworzy to mieszankę muzyki nagrywanej przez New Order, Joy Division i Interpol. Potencjał jest ogromny i z niecierpliwością czekam na kolejny album.

Dalej mam zespół, który może w pierwszym momencie zaskoczyć obecnością w tym zestawieniu. A jest nim muzyczny odpowiednik Joy Division z damskim wokalem, czyli grupa Blouse. Istnieją zaledwie od dwóch lat i pochodzą z Ameryki. Frontmenką jest Charlie Hilton, właścicielka słodko-gorzkiego głosu, a za brzmienie odpowiadają Patrick Adams i Jacob Portrait (basista grupy Unknown Mortal Orchestra).  Na swoim koncie mają dotychczas jeden album długogrający oraz dwie 7” z utworami „Shadow” oraz „Into Black”, którego okładka natychmiastowo skojarzyła mi się z wierzchem płyty Joy Division „Closer”. Nie jest to jednak jedyne podobieństwo do Brytyjczyków. Wystarczy wsłuchać się w muzykę, którą serwuje nam Blouse, żeby wychwycić wspólne cechy. Po raz kolejny pojawia się dudniący, mocno zaakcentowany bas, krótkie partie gitarowe oraz przeważające  w melodiach instrumenty klawiszowe. Momentami delikatnie ociera się to o synthpop albo jak w przypadku Editors, stylistykę lat 80-tych. Przy mroczno i zimno brzmiącej muzyce głos wokalistki brzmi jak śpiew ptaka w pustym i zimnym lesie. Ale dzięki temu Blouse zasługuje na miano kobiecej wersji Joy Division.

Obecnie muszę zatrzymać się na tych trzech, wymienionych zespołach. Po prostu przesłuchując albumy współczesnych artystów nie udało mi się znaleźć nic bardziej podobnego. Zdarzają się natomiast pojedyncze utwory u różnych wykonawców, które mogłyby pasować do tego zestawienia np. Metronomy z „She wants”. Jeżeli macie jakieś typy to podzielcie się nimi ze mną. Będę bardzo wdzięczna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz